Strona:Anton Czechow - Śmierć urzędnika.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie, niech pan doktór nam nie odmawia — bełkotał Sasza — rozwijając paczkę. — Odmową obraziłby pan i mamę, i mnie... Rzecz bardzo ładna... ze starego bronzu... Mamy ją jeszcze po ojcu nieboszczyku i przechowywaliśmy jak najdroższą pamiątkę. Ojciec mój skupował stare bronzy i sprzedawał amatorom. Teraz ja z mamusią zajmujemy się tem samem...
Sasza rozwinął papier i z dumą postawił przedmiot na stole. Był to nieduży kandelaber ze starego bronzu kunsztownej roboty. Wyobrażał grupę: na piedestale stały dwie postacie kobiece w strojach Ewy, w pozach, dla opisu których brak nam śmiałości. Postacie uśmiechały się zalotnie i sprawiały wogóle takie wrażenie, że możnaby sądzić, że gdyby nie obowiązek podtrzymywania świecznika, zeskoczyłyby z piedestału i zrobiłyby w pokoju coś takiego, o czem nawet myśleć nie wypada.
Spojrzawszy na ten dar, doktór podrapał się zlekka za uchem i potarł nos.
— Tak, rzecz, naprawdę prześliczna — wybełkotał — ale jakby to powiedzieć, nie tego... trochę zanadto nieliteracka... To już nie dekolt, lecz licho wie, co takiego...
— Panu się to nie podoba?
— Sam wąż-kusiciel nie wymyśliłby nic gorszego... Przecież postawić na stole taką... tego... fantasmagorję, znaczyłoby całe mieszkanie zapaskudzić.
— Jak pan dziwnie sądzi o sztuce — obraził się Sasza. — Przecież to dzieło sztuki, niech się pan przyjrzy. Tyle w tem piękna, że duszę opanowuje niezwykłe uczucie i łzy duszą w gardle. Patrząc na tak piękną rzecz, zapomina się o wszystkiem na