Strona:Anton Czechow - Śmierć urzędnika.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzał na niego i wzruszył ramionami... Po minucie znowu przeszedł i znowu wzruszył ramionami.
— Dziwna historja, proszę pana — mruknął uśmiechając się — przyszła tu niedawno, Semionie Erostowiczu, baba — praczka Aksinja. Położyła, głupia, swoje dziecko na werandzie, na ulicy, i gdy siedziała u mnie, ktoś porwał dziecko... To ci historja!...
— Co? Co ty mówisz? — krzyknął na całe gardło Migujew.
Jermołaj, który po swojemu zrozumiał gniew pana, podrapał się w głowie i westchnął...
— Wybaczcie, Semionie Erostowiczu, ale teraz jest czas letniskowy... bez tego... to jest bez baby... wcale nie można...
I spojrzawszy na wytrzeszczone, wściekłe i zdumione oczy pana, chrząknął i ciągnął dalej.
— Tak, rozumie się, że to grzech, ale co robić... Pan zabronił puszczać obce baby, to prawda, ale skąd wziąć swoje. Dawniej, kiedy ta mieszkała, Agniusza, nie puszczałem obcych dlatego, że swoja była, a teraz sam pan widzi... bez obcych obejść się nie można... A przy Agniuszy, rzeczywiście, nieporządków nie było.
— Wynoś się, łotrze! — krzyknął na niego Migujew, zatupał nogami i poszedł zpowrotem do mieszkania.
Anna Filipowna, zdumiona i zirytowana, siedziała w tem samem miejscu i nie odrywała zapłakanych oczu od dziecka.
— No, no — mruczał blady Migujew, siląc się na uśmiech — żartowałem sobie. To nie moje dziecko, tylko praczki Aksinji. Ja... ja żartowałem sobie.