Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Poddaje się ksiądz? — groźnie pytał mały harcerz, przystawiając kij do piersi księdza.
— Poddaję się, dzielny wywiadowco! A byłem pewny, że zmylę pogoń. Trzeba było pójść na prawo, któż myślał, że zaczaicie się w krzakach!
— Nas zmylić nie łatwo! Myśmy i na prawo postawili placówkę! O, tam, przy pagórku!
— Należy się nagroda. Któż tu taki dobry strategik?
Młodzi chłopcy krzyczeli jeden przez drugiego:
— Jurek, Jurek!
Ksiądz wyciągnął z kieszeni sutanny zapas czekolady, obdarował dużym kawałkiem wodza wyprawy i oddał resztę do podziału.
Sygnał odległej placówki zwrócił uwagę harcerzy.
Nadbiegł zdyszany łącznik.
— Idzie gromada druchen z drużynową panną Zosią.
— Otoczyć, wziąć szturmem, — odezwały się głosy.
Z ustami pełnemi czekolady chłopcy popędzili naprzełaj.
Ksiądz Justyn patrzał za nimi. Gra rozwijała się wspaniale. Wśród zbóż posuwał się wydłużony prostokąt zastępu harcerek. Gdy znalazł się na pagórku, wypadła tyraljera harcerzy. Ciemna plama zastępu dziewczęcego rozrosła się nagle, zakryła cały pagórek. Po chwili zaczęły od niej odpadać małe grupki, dążąc w stronę księdza.
Pierwsza nadeszła pod strażą dwóch wysokich harcerzy panna Zosia.
— Czuwaj! — zawołała wesoło do księdza, — proszę tylko z faktu naszej porażki nie wyciągać zaraz wniosku o niższości kobiet. To był podstęp i zdrada!