Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wrogie miasto gadało niegłośnym, przedwieczornym gwarem.
Nagle ogarnął go głód kokainy, rozpacz nerwów, pustka jakby wyssanego organizmu... Wyszedł w Aleje i usiadł na ławce. Nieznośnie zadzwonił tramwaj. On nie ma dokąd jechać...
Dawnej Poluty niema. Mądre jej usta mówią o obowiązku. Mądre słowa rzuca mu jak proszek wyschłych i startych kwiatów, które ongi miały barwę i aromat...
Och, zapomnieć, zapomnieć, zapomnieć...
Powlókł się do baru szukać ludzi i wódki.
Tymczasem pani Poluta siedziała dalej, ścibiąc coś automatycznie i oddając się naturalnemu uczuciu ciekawości: co teraz tamta uczyni?
Wyrzucić ją? Jak służącą, którą się przyłapało na zalecankach z panem? Byłoby to dziwnie banalne. Pani Poluta strzepnęła pokłutą rączką.
Panna Antonina zaczęła (wyzywająco, tak się zdawało pani Polucie) brząkać na gitarze. Potem przestała. Pani Poluta zasłyszała jej kroki w korytarzu, koło drzwi.
Idzie. Och, Boże, ma naprawdę bezczelność iść tutaj.
Weszła w rzeczy samej. Usiadła z niezamąconym spokojem, zanuciła parę taktów shimmy i rzekła wesoło:
— A pani tu naturalnie siedzi, tragedję klasyczną na siebie napuściwszy!
Panna Antonina kończyła kursy w Moskwie i umiała dobrze tylko po rosyjsku.
Pani Poluta spojrzała na nią raczej ze zdumieniem, niż oburzeniem. Odezwała się chłodno:
— Proszę opuścić ten pokój.
— Mogę opuścić pokój, mogę i mieszkanie, a dalej co? Kluczyk od zamku u mnie zostanie.