Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Niech go cholera zatłucze! — krzyknął nagle z zawziętością.
Obrócił się ku Białeckiemu.
— Śpi pan? — zapytał szostko.
— Gdzież tam, — odparł Białecki, — słuchałem z wielkiem zajęciem.
— A tera co? Ziąb kosteczki przegryza. Frajer niezwyczajny. Bo też poco człowiekowi, co niema nic do gadania z policją, włóczyć się po nocy? Nie można to pójść na nocleg do Albertynów, w kolejkę po obiad dla bezrobotnych?
I wtajemniczył go w etapy zdobywania tej najlichszej łyżki strawy, którą wydziela głodnym społeczeństwo.
— Ale bezrobotni, co piją u nas na Powiślu, mówili: jak chcesz kolejki po obiad wystawać, nigdy roboty nie dostaniesz. Albo szukaj na głodno, albo na półgłodno zdychaj pomału. Psie krwie pepeesy! Zamiast jedną, drugą fabrykę zbudować, robią dziadów z człowieka! Obmierzły mi te szczekacze!
Splunął znowu wyraziście i zapalił nowego papierosa.
— Bez nich jestem tu, razem z frajerem, jenteligentem przez roboty, co raczy mnie z zimna słuchać. Tumanili letkim chlebem. „Krew twoją piją... Będziesz robił osiem godzin... Sam sobie pan... Niema Boga nad tobą, będziesz klechów słuchał“... Niema Boga nademną, tom i poszedł na letki chleb, — zakończył dziko.
Pomilczał i ozwał się znowu namiętnie:
— A gdybym tego studenta, co Boga mi odebrał w ręce dostał... Dławiłbym go pomału, ażby mu gały na wierzch wyszły... Piekielnik!