Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nietylko bezrobotny... Pogrążony o stopień niżej. Bezdomny... Wyścigany ze wszystkich legowisk na tej ziemi. Wyszczuty ze wszystkich miejsc, gdzie kładą jarzmo i dają zapłatę...
Jakże błagał całą siłą duszy o to jarzmo! Jakże odwoływał chwile, gdy złorzeczył zbyt uciążliwemu trudowi pracy zawodowej i jej cierniom, wzdychając do uciech pracy umysłowej dla siebie, do sztuki i obcowania z przyrodą!
Niech nic nie będzie, prócz nieustającego pasma szarych dni. Niech nie zjaskrawi ich nigdy kolor rozrywki i szczęścia. Dajcie to szare pasmo do snucia! Nałóżcie jarzmo na kark, którem z takim protestem zawsze potrząsał! Najniższe z miejsc na tej ziemi... Za jadło i kąt do spania...
Nauczył się dopiero teraz cenić i wykorzystywać najmniejsze cząstki substancji odżywczej. Opuszczając mieszkanie, znalazł w szufladzie suchą skórkę. Oskrobał z niej pleśń i zgryzł ją małemi drobinami, przeżuwając dokładnie.
Teraz szedł, dręczony głodem, który ssał dokuczliwie. Na środku zabłoconej ulicy leżały trzy kartofle. Spadły zapewne z wozu, przejeżdżającego na targ.
Białecki wszedł w bramę i pilnował chwili aż przechodnie go wyminą. Wyszedł wtedy prędko na środek ulicy, podniósł kartofle i ukrył w kieszeni. Poszedł szybko na podwórze innej ulicy. Wypłókał kartofle pod wodociągiem. Wyszedł znowu na chodnik, spłoszony przez grubijańskiego stróża, wroga bezdomnych. Gryzł kartofle pomału. Obojętny był smak. Organizm brał w siebie wszystko. Głód wzmógł jego siłę chłonną.
Białecki szedł i przyglądał się domom. Okna śmiały się, jak tysiące szyderczych oczu. Kamienice chwiały