Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

damy posady szeregowi ludzi zdatnych, to po to, żeby ich związać ze stronnictwem.
Białecki powiedział, patrząc mu prosto w oczy:
— Żeby ich kupić. Szkoda. Nie jestem na sprzedaż.
Rozstali się chłodno.
Zaczęło się męczeńskie zbijanie bruków w poszukiwaniu zajęcia. Dokoła padał deszcz redukcji. Szalał kryzys finansowy. Zamykano banki i zakłady przemysłowe. W jeszcze funkcjonujących, na drzwiach wydziału personalnego wisiały karty: Wolnych posad niema.
Z początku za każdą odmową Białecki czuł się, jak topielec, odepchnięty wiosłem od zbawczego brzegu. Wrażliwość jego cierpiała od szorstkich potrąceń ludzi źle usposobionych, obojętnych, wrogich. W końcu nastąpiło szczęśliwe odrętwienie. Uczuciowość jego zahartowała się, jak dłoń zgrubiała od kośby. Ale nie opuszczało go uczucie bezprzytułku i zbędności.
Szarpała go ciężka choroba, płynąca ołowiem w żyłach.
Bezrobocie.
Wisiała nad nim rozpacz. W nocy szeptało mu potworne słowa szaleństwo. Świat był pozbawiony radości, jak potrawa soli. Kręcił się wśród organizmów dopasowanych, puszczonych w ruch, nie mając w żadnym miejsca dla siebie. Być kółeczkiem... Być najniklejszą siłą pomocniczą... Ale nie stać tak na uboczu... Nie być wyrzuconym poza nawias życia...
Wstawał rano i szedł przed redakcję dziennika, by schwytać w rannym numerze ogłoszenia. Po drodze widział inteligentów, śpieszących się do pracy z tekami i elegancko zawiniętemi w papier śniadaniami. Widział robotników w bluzach z narzędziami w ręku, służące