Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Szyrwitza wyprowadzono. Oficerowie popisali jeszcze chwilę, zdali ekspedycję żołnierzowi i zaproponowali Wasilewjczowi przejechać się razem aż do najbliższej miejscowości, stąd mógł się udać na stację.
Jakoż wsiedli na konie, on, kapitan i porucznik Czupur. Za nimi jechał oddziałek.
Na odległości stu metrów od linji pogranicza ujrzeli pierwszą placówkę polską.
Wasilewicz jechał i zaglądał w przestwór tego piekła, z którego wyrwał się kiedyś. Równiny pod władzą szatana... Ludzie o twarzach do głębi, świadomie, zaciekle złych i nieszczęśliwych. Jak ciężko, jak ciężko tam żyć. Czy nie tam się otruł? Czy nie tam zatracił siebie?
Pasem pogranicznym naprzeciwko jechał oddziałek bolszewicki. Ujrzał pod pachami znajome twarze wyzywające i bezczelne, spotworniałe od wszelkiej rozpusty i perwersji, napiętnowane cielesnością i okrucieństwem. Mijali ich z drwiącymi uśmiechami, nie uznającymi żadnej wyższości. Salutowali żołnierzy. Ale koło oficerów przejechali, nie oddając honorów.
Powiało od nich pustką, bezeceństwem i nudą życia zatraconego. Wasilewicz po czuł z przerażeniem, że mija go wcielona wizja własnej jego duszy... Najdalszych jej możliwości..