Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Długie zęby wyszczerzył w przedśmiertnym skurczu. Skoki miał odwalone na dwie strony, a wnętrzności wyszarpane.
Był to symbol dzikiej walki, którą wydało sobie wszystko żyjące. Czy i on będzie powalony i poszarpany? Dokoła leżały klaki sierści, wydarte ze zwyciężonego.
Słońce podniosło się już dość wysoko, gdy w dali za fioletową srężogą zamajaczył las.
— To już pewnie las Hołowiański, za nim — zbawienie — myślał Wasilewicz z otuchą.
Pod lasem przemknął szary zwierz. Pies? To już blisko osiedla? Zwierz zatrzymał się i wyciągnął pysk czujnie w stronę nadchodzącego. Potem lekkiemi skokami zaczął mu zabiegać drogę z prawa i z lewa.
Widział teraz, że jest to olbrzymi, stary wilk. Wystarczyłby jeden jego skok do gardła... Może go nie ruszy. Sięgnął jednak po rewolwer. Zwierz coraz to zacieśniał półkola. Wasilewicz czuł coraz większe zdenerwowanie. Nie wytrzymał. Wycelował i strzelił.
Ujrzał, że nie trafił, spłoszył tylko drapieżnika, który wielkimi susami pomknął po kożuchu mchów. Powierzchnia bagna zaledwie uginała się pod nim.
Wasilewicz po strzale obejrzał się. Nie widział nikogo za sobą. Wszedł w las, aby tu się ukryć.
Z gęstych krzewów wyszedł nagle na spotkanie jego myśliwy. Miał buty juchtowe, kurtkę myśliwską, ładownicę i strzelbę.
— Pan strzelał? — zapytał, uchylając czapeczki.
— Tak. Odpędziłem wilka.
— Wilka? No, proszę — powątpiewał tamten, przyglądając się Wasilewiczowi, — to pan wyszedł na polowanie? Jakoś nie bardzo odpowiednio pan wyekwipowany.