Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zebrał się w sobie na wytrzymałość, do końca, aż wybawi go świt. Skurczył się, ochraniając uciekające ciepło ciała. Przedygotał tak, aż na widnokręgu ukazał się blado-żółty pas świtu. Mgły przedranne zasłały obszar błot srebrnym obrusem. Gdy zaczęły się przerzedzać cokolwiek, a wschód się zakrwawił, Wasilewicz przygotował się znowu do drogi. Pilnie rozglądał się po okolicy.
Pod nogami jego było podłużne wgłębienie, wypełnione wodą. Tu leżał w nocy. Byłoby go tu zalało. Smuga burej wody wyglądała, jak nagle rozwarte usta bagniska, które chciały go wessać na wieki.
Zdaleka widział ścieżkę, w którą przechodziła droga za wierzbą. Ścieżką tą przyjdą go szukać ludzie. Będą wyspani, najedzeni, w suchem ubraniu. Będą silni i niewycieńczeni. A on jest chory, przemęczony, głodny i zziębnięty.
Zaledwie jednak wyobraził sobie potworną śmierć w rękach zbolszewizowanego chłopstwa, które rozegrywało z nim stawkę jego mienia, gdy potężny ten bodziec dźwignął zbolałe jego ciało na nogi. Wyprzedzi ich! Znajdzie drogę!
Wracał na drogę ostrożnie, próbując miejsce każdego kroku kijem. Cieszył się, że zaryzykował wtedy w nocy i ocalał. A przecie mógł trafić do jakiejś bezdennej dziury, o której mówili chłopi, i przepaść, jak kamień w wodę.
Nareszcie stąpił na ścieżkę. Poszedł rzeźwiej, pomimo nieznośnego chlupotu wody, którą wyciskał z warstwy mchu każdym krokiem.
Naprawo i nalewa szły zagony skrzypów i mietlicy. Wśród nich sterczały ostatnie, nierozwiane jeszcze przez wiatry kłaczki nasienne bawełnicy. Białe zwiteczki