Strona:Andrzej Strug - Z powrotem.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w drzewach. Raz, drugi i trzeci zaświergotała jakaś ptaszyna. Raźnie, głośno, wesoło.
Janek spojrzał ku niebu. Tam przygasała już ostatnia gwiazda.
Był dzień.
Zerwał się z ziemi na równe nogi. Zrobiło mu się wesoło. Tuż pod drugim drzewem Gawarski spał, oparty o drzewo. Wymizerowany i zabłocony, na tle tego pejzażu wyglądał, jak straszydło. Ułożył się tak, jak gdyby się starał wyglądać jak najśmieszniej.
Obudził go wesoły, niepowstrzymany śmiech. Nie zmieniając pozycji, z pod oka, ponuro, po zbójecku spojrzał przed siebie. Wywołało to w Janku wybuchy warjackie.
— Goworek, jak ty wyglądasz? Zlituj się, nie patrz tak, bo pęknę!...
Towarzysz nic nie mówił i nie spuszczał z niego oka. Janek brał się za boki, siadał, wstawał, wreszcie powalił się na wznak i majtał nogami w powietrzu. Twarz miał umazaną błotem, nos i jedno oko opuchnięte, a na czole przylepiony wielki liść.
— No i co ci jest? — spytał Janek.
— Trzęsie mnie. Strasznie zimno. Zgubiłem okulary i nic nie widzę. Niech wszyscy djabli wezmą!
— Wstań z ziemi. Ruszaj się!
— Wszystkie kości mnie bolą!
Stękając i gramoląc się, stanął wreszcie na nogach. Drżał cały i szczękał zębami.
— To nic, na słońcu się ogrzejesz. Strasznie mi wesoło, Goworek. Uważasz? Żeby tak teraz o świcie