Strona:Andrzej Strug - Z powrotem.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To nas ubrał ten łajdak...
— Sameś się ubrał. Zebrało ci się w porę na kichanie...
— A gałązka? Mało nas przez ciebie nie pozabijali!
— Cicho...
— Cicho...
Nasłuchiwali. Zdaleka odzywał się dziwny odgłos. Przykry i ponury był po nocy ten tajemniczy dźwięk. Śpiący, cichy las odsłaniał jakąś swoją tajemnicę. Coś tam żyło i ruszało się po nocy. Ale co?
— To chyba dziki przechodzą i nawołują się — zauważył szeptem Gawarski.
— Tego jeszcze brakowało, żeby tutaj przyszły.
— W Galicji jest dużo dzików...
— Ale dziki tak nie wołają, to chyba jakieś leśne nietoperze...
— Głupi jesteś, to jest sowa, to Trzmiel!
Porwała ich radość. Nadsłuchiwali. Odgłosy błądziły gdzieś daleko, wypływały niewiadomo skąd. Ani się nie zbliżały, ani się nie oddalały. Wreszcie umilkły.
— Trzeba mu się odezwać.
— Spróbuj ty, przecie umiesz śpiewać...
— Nigdy nie udawałem sowy.
— Ja zawołam zwyczajnie: hop...
— I zaraz wylezie skąd strażnik galicyjski. Masz paszport? Masz mu co do powiedzenia?
Wreszcie po długich kłótniach i namysłach Janek zebrał wszystkie siły i wydał ze siebie w niepoję-