Przejdź do zawartości

Strona:Andrzej Strug - Z powrotem.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Późną już jesienią o pierwszych przymrozkach wyszedł sobie jak zawsze pan Helbik ze skrzypcami na robotę. Poranek był tak piękny, że zwrócił powszechną uwagę nawet na Parysowie, gdzie ludzie nie zwykli rozwodzić się nad pogodą. Stary z rozkoszą wdychał mroźne i czyste powietrze i z pod swojego zielonego daszka poglądał na wyjaśniony, lśniący od szronu świat, na pościnane kałuże i zaskrzepłe błoto uliczne, podziwiał kosmate od osiędzielizny drzewa, mieniące się na wesołem słońcu i pomrukiwał coś pod nosem, ciesząc się. A kiedy wyszedł z szynczku na rogatce po swoich trzech kieliszkach, zdawało mu się, że mu połowę lat zwalono z pleców i że tak zostanie już na zawsze. Grał też tego dnia wyjątkowo pięknie. Skrzypce dzwoniły jak srebrne w mroźnem powietrzu, a palce chodziły mu jak nigdy.
Spadały mu też gęsto miedziaki z okien, a on grał coraz ostrzej i nie męczył się. Rypał obertasy, ogniste marsze wojskowe, rozmarzone walce i starał się grać jak najrozmaitsze kawałki. jakgdyby sobie postanowił dzisiaj wynagrodzić swoich słuchaczów za całe lata rzępolenia i fuszerki dziadowskiej.
W jednej z kamienic na Dzielnej spotkała go nawet osobliwa owacja, która dziwnie go wzruszyła, bo już od niepamiętnych czasów nie zdarzało się, żeby mu kto bił oklaski. Za młodych lat często bywało, potem trafiało się przed powstaniem, kiedy to grywał po podwórzach same „polskie“ kawałki, a choć wtedy wszyscy muzykanci takie same rzeczy grali po wszystkich podwórzach warszawskich, to jednak zawsze lu-