Strona:Andrzej Strug - Z powrotem.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

glądał w każde okno. Na trzeciego już Rylski nie czekał. Cofnął się od okna i położył się na ławce. jak długi. Twarz zasłonił sobie od niechcenia ręką, a wysławił na pokaz w całej okazałości swoje buty, które w niczem nie zdradzały, jakoby przyodziewały nogi inteligentne. Tak trwał, irytując się jeno. że będzie musiał do tego samego miasta, które oto jest już o dwa kroki, wędrować kilka godzin przez deszcz i błoto z zapadłej wioski podlaskiej, gdzie swoją drogą mogą się zacząć nowe hece. Kątem oka, z poza pięści, którą sobie podłożył pod głowę. obserwował, jak wszedł do wagonu ów podejrzany pan. Stanął — stoi. Po paru minutach od drugiego końca wozu wchodzi drugi. Postali, poszeptali, poszli. Za moment uderzył trzeci dzwonek. i pociąg ruszył.
Kiedy w pół godziny później wyszedł z wagonu na przystanku, zauważył ze zgrozą, że pogoda ustaliła się na dobre... Deszcz pryskał równomiernie a wytrwale drobnym maczkiem, nie śpiesząc się i nie folgując, i zapowiadał najwyraźniej, że starczy go na trzy dni i więcej. Tuż za stacyjką rozciągały się płaskie puste pola, i wiła się kędyś bagnista, pełna wybojów droga. Pociąg natychmiast ruszył dalej, i Rylski, chlapiąc się po wodzie, widział go jeszcze długo, jak snuł po niezmierzonej płaszczyźnie, dymiąc i ziejąc parą. Z nienawiścią ścigał go oczyma. Przeskakując nader sprawnie przez kałuże i wybierając starannie w błocie miejsca mniej rozrobione, spostrzegł jednak po kilkuset krokach. że lewy but zaczerpnął już sporo wody. Spodziewał się tego, ale zawsze zaklął głoś-