Strona:Andrzej Strug - Portret.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Orchideje pozowały mu, kusząc i zatruwając go. swoim piekielnym czarem. Kiedy badał i oddawał ich tajemnicze i rozkoszne kształty, potworną wybujałość ich nigdy nieprzewidzianych odchyleń, ich blade usta rozwarte, jak w szale rozkoszy i żywe, cieliste, jak żywe, gorące ciało, barwy — odzywały się w nim jakieś głęboko utajone, zagadkowe głosy, zdradzające w przenikliwym szeptaniu jakąś jego dawną tajemnicę. Dawne jego, to poprzednie umarłe życie przypominało się dyskretnie... Stamtąd to szły owe szeptania niby wstydliwe, niby obłudne.
Gdzieś z niezmiernej odległości sięgały do niego spojrzenia nawpół przymkniętych oczu. Patrzyły weń uparcie, zaglądały do zamkniętych głębin jego istoty, niepokoiły. Bywała w nich nieprzebrana dobroć i pokorne błaganie.
Zdarzało im się połyskiwać gniewem, okrucieństwem, niecierpliwym nakazem. Cudną była ich zła, przewrotna, udana dobroć. Porywający był ich szczery gniew.
Bił od orchidei gorący oddech, upajała ich ponadzmysłowa woń. Siewierski rozglądał się po sobie z podejrzliwą nieco radością — jeszcze się bał uwierzyć, że coś czuje, że zaczyna żyć.
Lekceważył w sobie te pierwsze, pospolite, ludzkie drgnienia, udawał, że nie rozumie ich prawdziwego znaczenia.
Jednak od tego dnia wyżej zaczął nosić głowę, a oczy, zgaszone od paru lat, nabrały znowu połysku. Ruchy stały się żywsze. Przepływały przez niego wrażenia, zadumy, zjawiały się wyraźne myśli, wreszcie chcenia.