Strona:Andrzej Strug - Portret.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stróż może poznać i zaczepić. Odszedł chyłkiem z powrotem, nie odważywszy się spojrzeć w ostatnie lewe okno na trzecim piętrze.
Pracownię i mieszkanie swoje zastał nadspodziewanie w zupełnym porządku. Długo opowiadali mu stróż ze stróżką o codziennym przez trzy lata sprzątaniu, długo radowali się z jego przyjazdu, przyszły na tę uroczystość nawet wszystko czworo dzieci stróżowych, które przez ten czas podrosły i pobrzydły. Dziękował, mówił z ożywieniem, rozpytywał i wyprawił całą czeredę, porozdawawszy wszystkim paryskie gościńce, kupione po drodze w Krakowie.
Stanął w oknie pracowni i zapatrzył się na miasto. Wieże, kominy, dachy, lśniące od wilgoci, a z dołu znajomy gwar ludzkiego życia. Odgłos cudzych trosk, uciech, mozolnych zabiegów, mętna monotonna symfonja powszedniego dnia za tym razem, w tej pierwszej chwili uderzyła mu w duszę czymś odmiennym, przenikliwym, nowym. Coś tu zastaje, czego nie było przedtym. W szarzyźnie stłumionego zgiełku odzywał się miarowo, rytmicznie czyjś jakby jęk, jakby niewymowna czyjaś skarga, która tonie w tłumie obojętnego na wszystko życia, ginie i wynurza się znowu. Jakieś wielkie nieszczęście staje się między ludźmi, którzy ocierają się o nie, potrącają je, depczą a nie widzą. Łka i zanosi się w płaczu jakaś nadludzka istota, która czuje za wszystkich, czuwa za wszystkich i za wszystkich pamięta. Jęczy przenikliwie jej tajemniczy głos, podnosi się i opada, gaśnie, milczy — za chwilę znowu odżyje. Płacze tak od wieku, płakać będzie jeszcze długo, długo przez