Przejdź do zawartości

Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/304

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie, mój Baćka, Teraz basta! Już ja mam was dosyć.
— Z głodu umieramy, panie...
— Cóż ja temu winien? Idź do socjalistów, niech ci dadzą robotę. Ruszaj, ruszaj z Bogiem!
Baćka stał, chcąc jeszcze coś powiedzieć. Należało koniecznie coś powiedzieć, bodaj trzy słowa. Coś takiego trza było teraz zawołać. Ale szczęki mu się zawarły i wielka słabość zaczęła go ogarniać od stóp do głów. Szybko wyjął puszkę z kieszeni paltota, wpadł za ladę i, nic nie mówiąc, grzmotnął pociskiem pod same nogi majstrowi. Pan Żołopowicz podniósł ręce do góry, wrzasnął i spadł z wysokiego stołka, a Baćka z tego wysiłku i wzruszenia upadł też opodal, nie wiedząc co się z nim dzieje. Zemdlał.




Wyczerpała się cierpliwość martwego narzędzia. Nie obliczyli tego żyjący ludzie. Nie wiedział Tomasz Baćka o kolejach pocisku, nie wiedział o jego starym tułactwie.
Broniła go od zimna, od wilgoci gruba żelazna skorupa, broniła go od wstrząśnienia zapobiegliwa ostrożność ludzka. Chowali go, chronili, by nie wpadł we wrogie ręce. Robili, co mogli.
Tego jednak ani wiedzieć, ani odrobić nie mogli wszechmogący ludzie, co się czyniło tam we środku, w tajemniczym wnętrzu, gdzie czaiła się piorunująca śmierć, gdzie na cienkim włosku zawieszono chytrze potworny wybuch, żeby groził