łocz!“ Będzie tu jeszcze wystawał, to go tu galop urządzą...
Weszycki został w osłupieniu i w rozterce. To tak go przyjmują towarzysze warszawscy! Nie, to niepodobne do wiary, żeby tak było. Postanowił czekać.
Powracali już z obiadu, i spora grupa stała przed bramą fabryczną, paląc papierosy i gadając. Podszedł do jakichś trzech, stojących osobno i zaczął mówić znowu o tym samym. Tamci na niego patrzali nieżyczliwie, paskudnie, jak gdyby go już zawczasu mieli za łotra. Wtedy porzucił całą konspirację i gadał zupełnie otwarcie.
— ... A mój interes jest bardzo ważny: bombę przywiozłem i nie wiem, komu oddać! Widzicie, jaki mój interes. Pieniądze partyjne przywiozłem, 250 rubli — i też nie mam komu oddać...
— I cóżeś pan jeszcze przywiózł takiego? Też dobrodziej...
— Przywiozłeś pan głowę całą, tylko uważaj, żeby jej ci tu gdzie nie ukręcili... Hej, towarzysze!
Obstąpili go robociarze wokoło, aż mu się zrobiło ciasno. Weszycki zczerwieniał i zaczął gadać już do wszystkich, bijąc się w piersi i wymyślając im za nieufność. Ale wszyscy tylko szydzili.
— Bombę oddaj do frakcji, a pieniądze do lewicy...
— Rzuć bombę pod Skałłona, a potym tu przyjdź, to ci uwierzymy...
— Poważny towarzysz, co bomby fabrykuje, a o rozłamie nie wiedział...
Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/245
Wygląd
Ta strona została przepisana.