Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Prawdę rzekłszy, panie dziedzicu, to nasz teraz nie gorszy ode mnie. Tylko te ja sam jeżdżę po pieniądze, czy po tę ordynarję, a do niego sama szlachta jeżdzi i kłaniają się jeszcze, żeby tylko brał. A on bierze nie po dziesięć rubli, ale po tysiącu.
— Bierze i po sto. To niezły człowiek, ale chyba i wam czas się trochę pomiarkować. Nie te czasy — pieniędzy dziś nie dostaniecie. Bierzcie od tego, co na własnym gruncie siedzi, albo niech za mnie płaci hrabia, któremu ja tenutę wypłacam. Mogę dać korzec żyta i ćwiartkę grochu. Więcej nie dam. Zabijcie mnie, podpalcie, wszystko mi jedno!
Szwagrowie się śmiali życzliwi.
— Mybyśmy od łaski pana nic nie brali, bo pan wielmożny jest człowiek rzadki. Ale i nad nami jest dozór. „Oni“ nam nie darują.
Dzierżawca też się śmiał, bo wiedział, że żadnych „Onych“ niema.
— To zapłaćcie im za mnie przez przyjaźń!
— O, myby to zawsze robili, ale czy to pan dziedzic od nas przyjmie?
— Oj, draby, draby, źle wy skończycie! Lepiejby wam było po dawnemu konie kraść, to pewniejsze! Na — trzymaj jeden z drugim: trzy ruble! A teraz chodźcie na gumno, to wydam wam ordynarję, djabelskie parobki!...
— Cóż robić? Z panem to człowiek nie ma serca się targować. Pięknie dziękujemy za gościnność i za dobre słowo.