Przejdź do zawartości

Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rewolucja — niech i tak będzie. Niczym nie groziła staremu wojna. Nic mu nie mogła ani zaszkodzić, ani dopomóc rewolucja. Raz tylko w strajki zabrakło mu chleba, którym się przeważnie żywił. Raz tylko do jego nory wpadł jakiś człowiek, wrzeszczący i wystraszony, a za nim paru innych, z rewolwerami. Wywlekli go na podwórze, co wszystko Symcha widział ze swej suteryny. Nie wzruszyło go to ani zabolało, że jakieś paskudniki zabiły drugiego paskudnika. Rewolucję robiły paskudniki, a uśmierzały ją również paskudniki. Były paskudnikt polskie, żydowskie i ruskie. Uwijało się to po świecie, gdzie byli również bogaci panowie, czyste ulice, zielone drzewa, rzeki i morza, i ta Ameryka, gdzie bez śladu utonęli jego dorosły syn i córka.
A był i drugi świat — on, Symcha Habergryc, jego warsztat i tapczan. Tu przychodzili dobrzy ludzie, co mieli podarte buty — zachodzili do niego, też dobrego człowieka, a on im te buty łatał. O los swój Symcha był spokojny, bo wszystkiego mogło zabraknąć, ale nigdy dziurawych butów. Klijentów swoich znał, ale z niemi nie gadał, bo nie miał o czym. Oni do niego też nic nie mówili, bo stary był głuchy.
Któregoś dnia zdarzyło się podczas roboty, że z pod podeszwy naprawianego kamasza wyleciał sprasowany i wybrudzony zwitek papieru. Rozwinął Symcha, papier był zapisany, ale po polsku. Odłożył go tedy, a po załataniu kamasza włożył tam papierek i wziął się do innej roboty. Kiedy swojego czasu przyszedł kundman, powiedział mu