się człowiekowi, że już niema nic, ino ta ciasna celka o bielonych ścianach, a w niej z całego świata tylko jeden człowiek, co sam ze sobą gada, sam wzdycha i sam tego wszystkiego słucha?
Chodzą po korytarzu ziandary, sołdaty, zajdzie naczelnik, albo jaki jenerał, czy ten doktór. Słychać za oknem gwarę ludzką, śpiewanie sołdackie, trąbienie i bębny — a w rzeczy wydaje się, że to są cienie, a nie ludzie. Wszystko jest, jak w tym spaniu. Dziwno.
Męczył się tym ciągłym dziwowaniem. Wojtek Kiełza męczył się tym myśleniem, z którego już nie mogło być nic na czyj pożytek ani na swoją potrzebę. Czuł w sobie dawną siłę, tylko w głowie na szczęt osłabło. Same oczy się przymykały — ciągło do spania, to i spał.
Wstał rano, wypił te herbacinę, pojadł bułki, pochodził, wypatrzył chwilę i zajrzał przez górne okno, obaczył, co zawsze: jakiś mur bez okien, i zaczynał myśleć. Pomyślał, powzdychał i układał się do spania. Wołali go „na progułkę“, szedł, wracał i zasypiał. Zjadał obiad i znowu spał.
Po każdym zbudzeniu do myśli przychodziło wciąż to samo: czemu tak jest i co to znaczy?
Albo wspominał, co mu się przyśniło i kalkulował. Raz mu się śniło, te cudze krowy wlazły na jego pole i bobrują, żrą, tratują i kartofle i koniczynę i żyto. Dużo krów bez dozoru. Widzi on to, bo stoi za płotem na swoim podwórku. Porwie się, ale mu nogi wrosły w ziemię, ręce przyrosły do boków, nawet krzyknąć nie może, bo go coś
Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/162
Wygląd
Ta strona została przepisana.