Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tyle, co będzie trzeba.
Chłop milczał przez jakiś czas, potym gadał do koni, potym o urodzajach, wreszcie obrócił się do Marka i rzekł, nie patrząc, a batem prał raz po razu po przydrożnych badylach.
— Nie pytałem się was o nic i nie pytam. Wasza rzecz. Ale jak tu ma być co takiego — to, zanim rzecz będzie wiadoma u nas w Sierbienicach, lepiej pogadajcie ze mną zawczasu. Ja nie przez ciekawość.
— Gadać o czym jeszcze nie mam, a jak będzie trza, to z wami najpierwszymi się naradzę. To będzie jeszcze za jakiś czas, a tymczasem wiozę różne rzeczy na skład w spokojne miejsce, a za mną przywiozą więcej...
— Przechować u nas można, co ino wlezie. U nas każda rzecz pewna, choćby ta armata. Ano, jak trza, to trza... A my myślelim, co się to zacznie...
— Co?
— Robota, ruch...
— Roboty wam nie brak: macie strajk we żniwa, macie co nie miara ludzi ciemnych do obrabiania, będziecie mieli ważny skład do przypilnowania, macie gminy do wyprzątnięcia z łajdaków. Czego wam się zachciewa? To jeszcze mało?
— Ano, roboty rzetelnej niema. Co z tego wszystkiego, kiedy najważniejsze się nie robi? Jest broń, są ludzie zdrowe, jak te konie, i z ochotą, a tu u nas precz cicho. Chłopcy się rwą. Jak