Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tkały się na moment ich oczy. Pociąg poszedł dalej, a Marek poniósł ze sobą pełną duszę tego dziecięcego śmiechu.
Zapragnął ludzi — blizkiej, serdecznej rozmowy, uścisku czyjejś przyjacielskiej dłoni. Nie mieściło się w nim wzruszenie. Przelewała się w nim wyżej brzegu potrzeba czynu, wyrazu dla rozbudzonej siły, którą czuł każdym nerwem mózgu, każdym muskułem młodego ciała.
— Ejże, ejże — odgrażał się, coś komuś obiecując i ślubując sobie. Zaroiło się w głowie od pomysłów i zachceń. Poniosło go marzenie daleko, wysoko. Kusiły piękne niemożebności, ozdobiła się wszelka rzeczywistość.
Poczuł na sobie jedno spojrzenie i zatargał nim żal, wyrzut i bezbrzeżna radość. Ileż wycierpiały te ciemne oczy, jakże szukały go po swiecie, ilekroć opłakały to jego młode — skazane życie... Kiedyż to było, kiedy po raz ostatni patrzył w nie i czytał, co przez nie mówiła ta jej wierna kochająca dusza? Ciężkie było to brzemię tęsknoty, która tak nagle złożyła się na nim. Podniosła się gniewna niecierpliwość, zerwały się obumarłe, wygłodzone żądze. Wszystko ożyło. Dobre i złe, rozumne i szalone, małe i wielkie. Ale nie wiedział jeszcze o tym Marek, że już się wykradł z zaklętego koła śmierci, że już na nowo stał się żyjącym człowiekiem.
Zasnął twardo. Dopiero po kilku stacjach obudził się, otrzeźwiał w jednej chwili i szybko spojrzał na swoje walizki. Były na miejscu. Zapalił