Strona:Andrzej Strug - Dzieje jednego pocisku.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łych mgłach, przewlekających się przez gałęzie. Nie pytała o nic, bo wszędzie była odpowiedź. Nie trwożyła się, bo była jako u matki na łonie.
Przebogate barwy nieuchwytnych i wciąż gasnących kształtów jutrzenki przeglądały się w szeroko rozlanym jeziorze. Zdawało się ono wypełniać całą dolinę. Od jednej strony snuły się z niego ku niebu mgły i szły w górę, dymiąc się i kłębiąc. Wystrzelały w niego rzuty mgieł i szły pochyło ku górze, rysując zaczarowane tłumy, zwijając się w zmienne, znikające i tworzące się w oczach złudy. Szły od ziemi, żeby zawisnąć nad ziemią. Bratały się ziemskie wody z wodami przestrzeni niebieskich. Szły błądzić po niezmierzonym świecie, Wszędzie będą u siebie i zawsze będę sobą: w rosie deszczu, burzy i zamieci śnieżnej, w bryle polarnej, w zwałach lodowca, na płaszczyznach Syberii, w chmurach podzwrotnikowych, w sokach rośliny, we krwi człowieka...
Za jeziorem rozrzucona była rozległa wieś. Przepływały przez nią mgły, unosząc na sobie chaty, stogi, drzewa. Dźwigało się wszystko w górę, chwiało się ku niebu i zdawało się ruszać wraz ze śpiącemi ludźmi w jakąś senną wędrówkę. Ciemne plamy drzew i dachów wciąż ginęły i ukazywały się wśród siwych mgieł. Samotnie, wysoko stała strzelista dzwonnica, dwa rzędy topoli szły kędyś ku jakiemuś dworowi.-Wszystko to było zwyczajne.
A jednak Marek miał wiarę, że podgląda jakąś wielką, strzeżoną tajemnicę. Chciało mu się wie-