Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

pomnieć o tem, co się działo tam na górze między ludźmi, gdzie wszystko było nudną nieprawdą. On dopiero tutaj stawał się innym Markiem, tym prawdziwym. Cóżby powiedzieli ludzie, gdyby wiedzieli!
Nigdy się nie dowiedzą. Niema tu żadnego udawania ani skrytości. Poprostu — tajemniczy jakiś cud. Gdybyż to można było opowiedzieć! Ale naprzód niepodobna tego wyrazić a potem — wstyd. Niech już tak pozostanie. Na takie sprawy najmądrzejsi ludzie są ciemni, a najgorsi to dorośli. Cóż na to poradzić.
Sny — to sny. W obudzonej głowie zostaje zamęt i wielka ciekawość za tem, co się dopiero co działo i uleciało niepoznane. Zostaje czasami przedziwna radość, że istnieją jednak tajemne światy. Choć niewiele o nich wiadomo i prawie że nic, one ozdabiają wszystko co tylko jest, i tę codzienną prawdziwość, i ludzi, i wszelkie ich sprawy. Ale sny — to sny.
Cóż powiedzieć o zjawach, najprawdziwszych, które biorą się niewiadomo skąd i zaczynają sobie żyć w najlepsze, niewołane i niepytane-ukochane! Pełna głowa wzniosłych myśli, jak w najmądrzejszej książce. Przed oczami w biały dzień ukazują się obrazy ludzi nieznanych. Wiele z tych zjawisk zostanie już nazawsze w pamięci, jak żywe i własne. Inne przelecą mimochodem i zgasną, śpiesząc gdzieś przez świat. Odbywają się tu przedziwne sprawy ludzkie, powikłane, jak w powieści. One wzruszają do łez, one śmieszą do rozpuku. Ale takich opowieści nigdy nie było i niema. Wszystko nowe! Co tam rzeczy zmyślone, napisane — nigdy nic podobnego nie bywa po