Przejdź do zawartości

Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Oczywiście, monsieur Świda w ułanach, to jeszcze potrafi każdy młody szlachcic. Byle po lekkości, nie do pracy bojowej.
Marek obraził się nie o siebie, lecz za kawalerję. Koleżeńskie słowo — osioł — niebacznie rzucone przez ułana, wywołało efekt straszliwy.
— Wojsko jest! Baczność sk... jeden! Aresztuję cię i pod sąd polowy! Złaź mi z konia natychmiast!
Oficerowie i piechociarze pokładali się ze śmiechu. Marek, przerażony swą zbrodnią, ruszył koniem i zwiał. Stopniowo wrastał w gromadę i stawał się, jak ci starzy. Z równą łatwością przejmował ich wady i cnoty. Opanował język i obyczaj. Mówił: Oferma — co jest? — oddaj trupa — fasunek — morowo — ausgesslossen — bałagan. Kradł dla Strzałki w dywizjonowym taborze, stojąc na nocnej warcie, uwielbiał Komendanta, kochał Belinę i psioczył nań, ile wlazło, wyszydzał cekamendę, robił kawały Austrjakom, śpiewał wiersze o N. K. N-ie, o departamencie Piotrkowskim, jak gdyby nie był onegdajszym przybłędą, ale morowcem z pierwszej kadrowej. Jego ukochanie dla tej I-ej Brygady równało się w bezwzględności chyba gorliwiej aż do zachłyśnięcia się krytyce wszystkich jej urządzeń i niezliczonych »bałaganów“. Naprawdę i szczerze gotów był każdej chwili oddać życie za tę Polskę, która narazie mieściła się wyłącznie i całkowicie w I-ej Brygadzie. Poznał ordynarny, szczery miód braterstwa broni, które każe piersią stanąć za kolegę w każdej potrzebie, i podzielić się z nim ostatnim papierosem, i zapłakać na jego pogrzebie,