Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— I czegóż ty głupia się na mnie wyszczerzasz?
— Zęby masz na sprzedaj, czy co?
— Bo z panicza coraz lepszy przystawca. O jak się zwijają: Krysta! Nie staraj się tak, bo se wszystkie palice oberżniesz! O, i Michałowa wyłazi z pod gruszki. Wyspaliście się. Co?
— Oj słoneczko... Oj ty Boże... — drze się bez sensu stara Zośka.
Biały obłok nakrył pole gorącym cieniem. Pod nim wisi w powietrzu rozpostarty, nieruchomy jastrząb. Daleki las drgnął i mieni się w blasku.
— Niech sobie nasz pan klnie i choleruje, niech tam i lagą człowieka przemierzy, we sto razy pan dziedzic jest lepszy od panicza.
— Widzicie ją. I bez co tak? — stawiał się niepewnie Marek.
— A już tak. Starszy pan o człowieku nie zapomni, a paniczowi ten człowiek wszystko jedno, co za nic. Nie chciała jaby służyć, jak panicz będzie dziedzicem.
— Jabym ciebie sam nie zechciał, — bąkał Marek w strasznej złości. Nienawidził bezczelnicy, bo w jej głupiem gadaniu widział obok chamskiej niewdzięczności za wszelakie pobłażanie i jakiś przykry okruch prawdy. Jak ona śmie...
Jeżeli niecierpiał i jej, i tych żeńców, i wszystkich fornali, to przecież tylko dlatego, że mu ojciec każe „praktykować“. Nigdy nie nauczy się napędzać ludzi przy robocie. Ani wymyślać. Było to bowiem jakieś niesprawiedliwe i niegodne... Bezwzględnie miał