Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

było jeszcze wczoraj. Ale od dziś już trzeba inaczej... Chodził jak błędny. Błąkał się po cienistym, pachnącym sadzie, gdzie w ciszy południa brzęczały pszczoły i spadały przejrzałe jabłka. Nagle odzywała się młocarnia i Marek wybuchał śmiechem warjackim, nieposkromionym. Papa młóci! Stary grubas w odwiecznym połatanym kitlu i kapeluszu jak parasol zamierza przeciwdziałać temu, co nadchodzi, usiłuje to podejść i oszukać! Nie wie, że jutro mogą nadciągnąć tacy, co mu spalą wszystko docna. A jeżeli ci nie zdążą, to pojutrze nadejdą Niemcy i zabiorą mu do ostatniego ziarenka wszystko, co, śpiesząc się i klnąc, zdołał w tych dniach omłócić. W rozmowie z Janką niespodziewanie rozpłakał się. Oboje przestraszyli się tego wybuchu i w osłupieniu patrzyli sobie w oczy.
— Co ci jest? Marek — czyż ty się boisz?
— Głupia jesteś! Czego mam się bać? Ale muszę, muszę coś ze sobą zrobić. Trzeba coś zacząć. Rozumiesz? Nie będę tu sterczał, jak idjota. W takich czasach! Ani godziny więcej!
— Więc co?
— Właśnie, że nie wiem.
— Zupełnie słusznie. Mój drogi, tu niema nic do zrobienia. Gdyby cię wojna była zastała w Krakowie, mógłbyś ruszyć razem z tamtymi — a teraz cóż...
— Dziękuję ci za strzelców. Takich samych miałem tu bliżej u hetmana Gorczyńskiego.
— Głupie porównanie.
— Wszystko u nas głupie.
— Nie, są i wielkie idee: jedź do Rosji, do na-