Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nikał. Wsiąkał w ogrom czyjegoś myślenia, czyjegoś cierpienia. Ogarnęło go, omotało, opowiło czyjeś potężne, tragiczne marzenie. Pełne rozpaczy, najserdeczniejsze, rodzone. I to, co już w sobie wiedział, i to, co dawniej majaczyło w półsennem, dziecięcem myśleniu i to, co młodemi oczami już nawpół dostrzegał, patrząc po ludziach. I jeszcze jak skądś, z głębiny, jak z zapomnianych snów rozwarło się przed nim i odezwało słowo jego plemienia, echo zamarłego życia praojców, przekazane we krwi, wyssane z mlekiem matki, nieomylne i wieczyste.
Treść oczytana, słowa znajome napamięć, i postacie, i symbole zatarły się i zanikły wobec nawałnicy nieznanego objawienia. Z poza każdej zjawy dramatu wyrastały zjawiska nowe, teraz, dopiero co, z niczego zrodzone. Zewsząd tryskały promienie niezachwianej prawdy. Uderzały w duszę, biły w samo serce. Aż rozwarło się naoścież serce zamknione. Marek łkał gorącemi łzami w ukorzeniu przed świętością, rozmodlony w Polsce.
Jej wizja posępna i ukochana weszła mu w duszę i stała tam, jak cierń. Nie dawała o sobie zapomnieć, bolała, jątrzyła. W niepokoju, w zachwycie nosił ją w sobie, jak cudem odnaleziony skarb, którego szukał nadaremnie i o nim śnił. W dzień zimowy o poranku stanął oczarowany u wylotu ulicy Sławkowskiej. Sukiennice, Panna Marja, Rynek w śniegu i w ciszy. Snują się czarne cienie ludzkie, przędą powszedni dzień. Nad niemi stare wieżyce i mury. Niespożyte i odwieczne czekają na ludzi. Za nich