Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/372

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pomnieniu Rozpowijały się, jak wstęgi, rozkwitały jak kwiaty, aż zrodził się w nim promiennowiosenny uśmiech. Tym samym wieczystym, niezmożonym uśmiechem dzieciństwa z radością i wiarą witał życie swoje, nieznane, dopiero wschodzące. Jak w on czas, gubił się rozkosznie i zamierał w zachwyceniu nad niezmierzonym obszarem życia, jak gdyby wciąż jeszcze stał dopiero u jego brzegu. Pocichu, ostrożnie, jak gdyby się bał spłoszyć szczęście, ubierał się szybko, szybko, by zanim minie czar, wybiec w tę noc i pójść, kędy go coś zawoła. Objął go ciepły powiew, pachnący mrok, szept młodzieńczych liści. Pod wysrebrzonym stropem ziemia marzyła swój wiosenny sen odrodzenia, rozkwitu, radości. Marek pogrążył się w szczęściu dziecinnem, nieopatrznem, ślepem, przecudownem. Śpiewało mu wspaniałe niebo ogromną harmonją sfer, a po ziemi słał się cichy spokój. Niepojęte, tajemne, nadludzkie przeplatało się z przyziemnem, bliskiem, znajomem, swojem własnem, człowieczem. Serce rwało mu się z piersi ku wszystkiemu, co jest, żyje, i myśli, i walczy, i błądzi, i cieszy się, i cierpi. Kochał całe wszystko na tej ziemi niezmiernem umiłowaniem i korzył się przed Polską żyjącą. W pośpiechu cichemi krokami przez mroki sadu podkradał się ku czemuś, co zataiło się przed nim i kryło się niewiadome, dalekie i bliskie. Przystawał, czekał z biciem serca, szukał, nadsłuchiwał. Ruszał ostrożnie naprzód. Przez przełaz w płocie wyszedł na drożynę polną, między okwitające zboża. Trącały go wilgotne pachnące kłosy, ciężkie od rosy. W polu