Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/360

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szeniu pawi płaszcz zsunął się z jej ramion. Na sekundę obnażyła się i połysk jej ciała odbił się w twarzy Marka spojrzeniem błagalnem. Obiecywał, przysięgał, był gotów na wszystko, byleby zostać z nią sam na sam teraz, natychmiast. Ale oczy jej były niewidzące i surowe. Zgasł w nim płomień, jak zalany wodą. Marek budził się opieszale i z trudem. Wciąż zapadał w niemoc myślenia i nie mógł wydrzeć się z pod nawały obcych obrazów, z pod czyjegoś nakazu, z pod przymusu. Ulegał i jakby tonął. Gdzieś na dnie, w dalekiej głębinie świeciły iskierki, mienił się białym połyskiem przeczysty kryształ, jak tajemna świętość. Zgadywał to, przypominał sobie mozolnie, ale już nie śmiał nawet wyszeptać tamtego imienia. Opędzał się przed nim, oczy sobie osłaniał, jak od blasku. Nie! Nie! Musi wyrwać ze siebie ostatnią resztkę tego, co w nim beznadziejnie upragnione, czyste i wielkie. Tu przeraził się, jęknął jak przez sen i nareszcie się ocknął.
—...Obija się po Warszawie pan Knatschke, inżynier, pełnomocnik firmy „Lux“, posiadający koncesję na badanie bogactw mineralnych Syberji. Szuka człowieka, znającego język i stosunki. Cudowna okazja, która już usuwa dwie-trzecie trudności. Wprawdzie tereny jego badań znajdują się przeszło o tysiąc wiorst od naszego miejsca, ale co taki Niemiec rozumie się na Syberji? Zawsze można w niego wmówić, że najważniejsze bogactwa leżą właśnie tam, gdzie nam trzeba, co zresztą będzie świętą prawdą, przynajmniej dla ciebie.