Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

łem Botwida ojca. Trzy razy próbował i dopiero za czwartym... A ot i ten mały już zaczyna. Rana ciężka, ale wyjdzie. Zdegenerowany ród. A ze strony matczynej, po kądzieli — stary hrabia Lutyński, opiekun a w razie czego generalny spadkobierca, zawsze był narwańcem, fortunę magnacką stracił i już idjocieje. Pani Chosłowska, hr. Lutyńska z domu — jeszcze przecudna baba, ale też zwyrodniała. Znana petersburska Messalina — na prawo i na lewo. Jeszcze podlotkiem w instytucie Smolnym to było...
Na uczcie koleżeńskiej w osobnej salce hotelu „Janina“ zaledwie paru maturzystów było jeszcze o tyle o ile przytomnych. Przebrzmiały toasty i mowy: i serdeczne, i napuszone, i najgłupsze. Marek nie mógł jakoś odbyć swojego występu. Rozpędzał się i cofał. Koniecznie musiał tym kolegom wypowiedzieć wszystko, co tylko czuł. W takim dniu! Jakże był wzruszony, wiedząc, że oto za chwilę rozejdą się i rozpodzieją się po świecie, każdy sobie. Naraz ich wszystkich pokochał. Przez całe dziewięć lat nie zważało się na nich — tyle, że byli. Gdzież się podziało tak szybko tyle lat? Wszyscy życzą sobie na tę przyszłość. Każdy się spodziewa najlepszego. Ale życie tak szybko przemija... Mają wiedzieć i zapamiętać nazawsze, że ani jedna godzina nie wraca. Niech żyją! Niech nie gniją po różnych dziurach na dobrych posadach, na swoich folwarkach... Niech nie tyją, nie głupieją odrazu. Niech im się jak najdłużej czegoś chce! Wydało mu się, że od tej chwili, gdy wstaną od uczty koleżeńskiej, zależy los każdego z nich i wszystkich. Taki dzień!...