Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/302

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stoi teraz i milczy jak pień. Przybłęda, niezgraba, nędznik... Dopiero w tej chwili zgłębiła, jak go strasznie nienawidzi.
— Panie Świda... Pora jest zbyt spóźniona, a ja byłam niezbyt uprzejmą gospodynią, nie taką, jakby pan sobie właśnie życzył. Widzi pan, mam swoje kłopoty, z których nie będę się przed panem spowiadała. Jednem słowem czas nam się rozstać. Ale na zawsze, panie Śwido, niech się pan już nigdy nie trudzi, bo napewno zamknę panu drzwi przed nosem, choćby pan dzwonił jeszcze dłużej i mocniej, niż dziś.
— Mówię pani, że nie dzwoniłem. Dziś nie dotknąłem nawet dzwonka, przysięgam! Stałem pod drzwiami i dopiero się namyślałem.
— Nad czem pan tak się namyślał? — Właśnie nad tem... zadzwonić czy sobie pójść.
— Szkoda, że się pan lepiej nie namyślił, możeby mi pan był oszczędził...
— O, proszę wierzyć, odtąd najzupełniej panią oszczędzę...
— Co to znaczy?
— Że zrobię to, czego pani chce, niech się pani nie boi..
— Ja się mam pana bać?
— Nic podobnego, ale tak się przecie mówi...
— Tak się nigdy nie mówi!
— Owszem, tak się mówi zwyczajnie, po polsku, bardzo często...
— Jak gdzie i kiedy, między oficerami albo w knajpie...