Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/300

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Proszę oddać rewolwer i wynosić się. Prędzej! Prędzej! — Posłusznie wyjął brauning i, nie zdziwiwszy się nawet, skąd ona już o tem wie, położył go na stole na pluszowej serwecie. Było mu już wszystko jedno. Jedno wiedział niezbicie, że jeżeli ona naprawdę... to on zaraz po niej, natychmiast, jak się tylko dowie. To jej tylko zapowie i pójdzie precz. Ale nic nie mówił i nie odchodził. Zegar zaskrzypiał długo, rzęził i wreszcie zaczął bić. Marek liczył bezmyślnie i pilnie — dwunastą!
— Już! Już! Prędzej-że... na miłosierdzie boskie!...
Resztką przytomności trzymała się nad brzegiem stromej przepaści. Okropne były jej pokrzesane ściany, a dalej leżała gęsta ciemność i nie miała ta przepaść dna. Czarne dymy kłębiły się i mknęły ku górze. Już ją owiało raz i drugi trujące tchnienie, ziejące z głębiny krateru. Szaleństwo strachu łaskoce w mózgu, z każdego włosa na głowie tryskają iskry, ciarki przechodzą skroś ciało, otchłań ciągnie, kusi, wciąga, a za nią tuż stoi straszny człowiek, zdrajca, to on ją pcha, pcha, pcha... Za oknem mróz, białe dachy, naprzeciwko ciemny, wyniosły dom. Nagle tuż na trzeciem piętrze łysnęła, jak z za chmury, posępna, ciemnokarmazynowa głębia. Dawno ją znała, nieraz, nieraz patrzała w jej kuszące światło, nieraz przenikała i jakby oczami widziała wszystko, co się tam działo. Objawiała się tajemnica snów niewiadomego człowieka, który ocknął się po nocy. Czasami knuła się tam ponura zbrodnia, rodził się początek czyichś straszli-