Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/292

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

trwoga i upajająca gorycz obłędu. Łagodny, spokojny, staroświecki chód zegara wciąż wychodził z ciemności sąsiedniego pokoju i potęgował ciszę oniemiałą i napiętą. Lada chwila objawi się tu niepojęte. Odezwie się jakieś słowo i wypowie odrazu wszystko, co jest niezrozumiałe i najtajemniejsze. Wybuchnie czyjś krzyk ostry, obłąkany i przerwie, zniszczy w jednej chwili to co jest, co było, co mogło, co może jeszcze być. Albo wejdzie tu mus nieprzeparty i opęta, nakaże natychmiast dokonać rzeczy straszliwej. Albo w białych ramach tych drzwi wystąpi z ciemności i będzie na nich patrzało śmiertelnie i długo widmo rotmistrza Romana Goślickiego, ono, które jest tu zawsze w utajeniu swojem obecne. Marek przymknął oczy i czekał. I wydało mu się, że jest teraz zupełnie gdzie indziej (gdzie?) a to co jest — to sen. Westchnęła głęboko, jak człowiek śpiący. Marek ocknął się z odrętwienia i spojrzał na nią bystro. Nigdy nie widział jej takiej. Zdawało mu się, że za sprawą wymarzonych czarów, niepojętym sposobem, zakradł się do niej niewidzialny i dostąpił cudu patrzenia w jej tajemną, nikomu nieznaną samotność. Oto ona w całej swojej prawdzie, sama ze sobą. To, co widzi, jest niemożliwością, to się nie powtórzy nigdy. Spieszył się, by ogarnąć ją całą i wchłonąć z niej wszystko, przeniknąć i wykraść jej tajemnicę. Podglądał ją, jak wroga, z zimnem okrucieństwem, bezczelnie złemi, drapieżnemi oczami. Nigdy nie widział tych ciemnych, długich rzęs, ani pokrętnej, dziwnej linji brwi, które kreśliły się jak wypisane dwa słowa dwoma odrębnemi znakami. Każdy