Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nogi. Nadsłuchiwał i drżał we trwodze. Wypadał na balkon i otwierał ramiona ku ciepłej nocy, ku ciemnej czeluści parku. Wszędzie majaczyła wizja najtajniejsza, na którą nie było słowa, która nie układała się nawet w pomyślenie. Była ona jak niedostępna żadnemu pojęciu, zatarta pamięć o widziadle sennem. Migotała w gwiazdach, szeptała we szmerze gałęzi, wszędzie, kędy spojrzały oczy, uparcie stawała w ciemnościach. Zarzucała nań swoje opętanie w potoku woni, ciągnącej z głębiny mroku od niewidzialnej gęstwy rozkwitłych jaśminów. Jej tajemna moc nakazywała zarówno wierzyć, jak i przeczyć. Tak — nie. Tak — nie. Spokojnie mierzył te słowa starożytny zegar stojący na konsoli przed lustrem. Tam w głębi majaczyło widmo tego, co się miało stać — lub nie. Lustro już wiedziało naprzód.
Na wielkopańskiej klaczy, ujeżdżonej wytwornie, okrążał dookoła jezioro, przesadzał płoty i rowy zawsze samotny. Pani Chuna — tak się to urobiło jakoś w rodzinie z imienia Jadwigi i było jakieś znamienne i cudne — obiecała mu kiedyś towarzyszyć, ale snać zapomniała o tem. I ona wyjeżdżała na dzikim karym ogierze imieniem Erebus, ale samodzielnie i w porach nieprzewidzianych. Napróżno marzył Marek o konnem spotkaniu. Na koniu mógł był się wydać nieźle, nie jak śmieszny wyrostek-niezgrabiasz na śliskich posadzkach magnackich wspaniałości, kiedy mu przy stole leciało wszystko z rąk. Jeździł i Botwid na hunterze Express ale też własnemi drogami. Raz spotkał go Marek pośrodku wsi Szyrkawce, otoczonego