Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

plac sunie profesor Okuszko i czyta gazetę. Nagle zaczynają się dziwne cuda. — Ignac! Ale mały ma zamknięte oczy i dygoce. Świat podnosi się i opada. Obie wieże kościelne gną się i chwieją. Wszystkie dachy kołują. Miasto zapada się nagle w głębię i leci, wciąż leci wdół. Obłoki coraz bliższe. Nigdy niezaznany, rozkoszny, gorący dreszcz przebiega przez krzyże, przeszywa nawskroś, wkręca się wszędzie, pali, jątrzy jakąś niedowytrzymania piekącą lubością. Strach mrówkami roi mu się po czaszce. Wytrzeszczone oczy wlepione wdół. Straszliwa nieodgadniona pokusa ściąga go z wąskiej deski. Bezwładne ręce puszczają cegły komina. Ignac, ja skoczę!.. Ignac i ty, i ty...
Szosa. Pani Gościcka przeskoczyła przez rów i niespodzianie obróciła się ku niemu. Stali przez sekundę po dwu stronach rowu, wpatrzeni w siebie. Marek wpił się w nią nieprzytomnemi oczami w nieprzebranym żalu, że nic, nic się nie stało, że nie poważył się jednak... Że stracił jedyną swoją chwilę i że ją całą traci teraz na zawsze. Jej rozchylone wargi drgały, przez jej oczy przemknęło zawstydzenie, żal, a w głębi jakaś iskra niezapomniana, tajemna, paląca.

VIII


Marek był zdręczony do ostateczności tanecznem wytupywaniem, okropną muzyką, rej wachem i niemilknącą od trzech dni wesołością tego wesela. Tłumy gości przewaliły przez dwór jordanowicki. Wszystkie wsie okoliczne już tu były i tańczyły, i żarły, i piły.