Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cudem powrócił, za tę ławę, z której czuje szeroki świat boży i jezioro.
Gdy wczesnym rankiem po białym świeżo odbudowanym moście wyjechali na tamten brzeg, pani Goślicka chwyciła go za ramię i trzymała mocno.
— Trafi pan?
— Odrazu.
— Pan pamięta dobrze? Bo dużo tu wszędzie grobów?
— Pełno tego, po dwóch wojnach...
— Więc cóż będzie?
— Zaraz znajdę.
— To już tak blisko?!
— Niedaleko.
— A cóż będzie, jak pan jednak nie trafi?
— Ja trafię.
— Czy tam jest jaki znak?
— Jest i znak.
— Bo przecież byłoby to okropne i — haha! Tak niegodziwie zabawne, jak jakaś djabelska farsa! No nie? Przyjechać, wykopać i zabrać resztki czyjeś niepewne, nierozpoznane... Pochować i czcić, chodzić na grób z kwiatami przez długie lata, przez całe życie...
Przez długie lata, przez całe życie. Pociemniał mu w oczach świat. Niespodziewanie porwała go złość. Spojrzał na nią ponuro, odjął zaciśnięte jej palce od swego ramienia. Rzucił ostro:
— Nic podobnego. Znajdziemy go. I niech mi pani nie przeszkadza — proszę bardzo. Potośmy tu