Przejdź do zawartości

Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rozumiała krótki żywot muszek, które rojami pląsały w blasku słonecznym, wiedziała wszystko o każdym listku, czytała wyraźnie jakby słowa w nieopisanych kształtach obłoków. Uderzyło ją śmieszne kłamstwo ludzkiego życia, jego zakaz i nakaz, jego codzienna udręka i owo słowo szczęścia, które ukryto za siedmiu zamkami. Aby je poznać, trzeba przewrócić do góry nogami cały świat, albo umieć je wykraść chytrze życiu, jak złodziej.
— Prawda, jak pięknie? Ach, gdyby tu zostać w tej chatce! Tam za jeziorem na trakcie już nic z tego nie zostanie, tu na polanie wszystko inne, rozkoszne. Pan tego nie czuje, panie Marku? Są na świecie zaczarowane miejsca, zaczarowane chwile. Wydaje mi się, żem tu już była. A pan nie poznaje polany, jeziora? Czy pan nic a nic nie pamięta?!
Marek odruchowo obejrzał się wokoło, zakłopotany. Jej świecące oczy i głos przenikający, rwący się w przedziwnych tonach, pogrążały go w zamęcie. Woźnica bez rozkazu rozkiełznywał konie, odpinał postronki, snąć sądzonem im było stanąć na popas w dziwnem miejscu. Zastanowiła go kępa sosen na jeziorze. Wysepka tkwiła wiernie na swojem miejscu, czekała... Niepojęte zrządzenie losu! Teraz dopiero poznał, przypomniał sobie widzenie starego, dziecię, cego snu, który spoczywał zagrzebany w niepamięci i czekał na swoją chwilę. Co tam było? Oderwał się na mgnienie oka od wszystkiego, wpatrzony w dawną zjawę. Zielona kępa na wyspie odpowiedziała natychmiast. To samo było, co teraz; para zgrzanych