Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nikomu nieznana prawda. Trzymała jej się całą mocą, jakże inaczej mogłaby jeszcze istnieć? Kryła się z nią przed całym światem, przemagając żądzę wyjawienia jej przed każdym człowiekiem. Tuliła się do niej w okropnem swojem osamotnieniu. Ten przyjaciel Romana Marek Świda był jedynym, przed którym można się było zdradzić bez obawy. Zdawał się być zdolnym do zgłębienia tajemnicy, która każdemu innemu wydałaby się warjackiem urojeniem. Chytrze wystawiała go na próby, rzucała niebezpieczne słowa, udając, że nie wie, co mówi. Marek słuchał i milczał. Z jego zatajonych w sobie, nieśmiałych oczu czytała, że rozważa ją, bada, usiłuje odgadnąć. Ciężko się pora z prawdą. To dobrze, niebawem uwierzy. Ach, z tą chwilą nie będzie się już bała swej samotności, pozyska człowieka. Niech nikt więcej nie wie i niech nie wierzy, on jeden wystarczy. W nim wszystko się sprawdzi, ustaną dręczące wspomnienia, ułoży się chaos dni i zamęt złych snów. Czuła w nim sojusznika. Dostrzegała w nim, sama jeszcze nie wierząc, jakieś przebłyski i wspomnienia... Okruszyny, pyłki, w których migotało i gasło tchnienie cudu. Niemożliwość! Obraz zmarłego, jego jakby żywa obecność zdradzały się. W energicznym ruchu ręki... Niekiedy w intonacjach głosu... Jakieś słowo, zwrot taki zwyczajny i znajomy, strasznie znajomy, ach, szaleństwo!!!
I wpatrywała się w niego pałającemi oczami. Marek truchlał i pogrążał się we mgle obłędnych, latających myśli, na chwilę zapominał o sobie, urywał się i znikał. Wpadał jakby w próżnię czasu. Serce w nim