Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Utonął w jej uśmiechu. Słała go w dal, zapatrzona w upojeniu. Zamroczyła ją sekunda ekstazy. Zdążyła wzlecieć i powrócić, zajrzeć w nierzeczywistą krainę, gdzie była jej prawda. Olśniła ją nieomylna wizja. Otarło się o nią i przystanęło tuż polotne, nieuchwytne widmo. Przymknęła oczy i twarz jej usnęła w uśmiechu. Marek, nie wierząc własnym oczom ze zgrozą poczuł na sobie jej rękę, jak gdyby przez ubranie szukała jego serca. Ugiął się pod tem dotknięciem, ale nie mógł poruszyć się z miejsca. Patrzał na palce w czarnej rękawiczce — teraz już błąkały się koło błękitno-czarnej wstążeczki w klapie jego żakietu. Nagle odpadły. Wszystko prysnęło jak niebyłe, jak przelotne, nieprawdopodobne przywidzenie. Zaczęła cichuteńko, prawie szeptem.
— Przepiękna odznaka... Tak mi się zachciało dotknąć, bom jeszcze nigdy... A któż myśli o nieobecnych? Wszyscy zapomnieli. Byłaby to krzywda. Ja nie wiem, ale sądzę, że i on zasłużył? Ale on się zanic nie upomni! To powinno samo czekać tu na niego, powitać go na samym wstępie, gdy powróci.
Marek zagadał szybko łatwemi słowy.
— Co też pani sobie myśli? Rotmistrz jest pierwszym w pułku, któremu się należy, niema o tem mowy, rzecz oddawna załatwiona. Każdej chwili można zajrzeć do dziennika rozkazów Naczelnego Dowództwa. I na tem nie koniec, bo w rozkazie Emeswojsk z pewnością stoi jak wół Krzyż Walecznych i to trzy razy okuty! Przecież to każdej chwili można spraw-