Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Marek najbardziej zazdrościł Śniatowi jego wiary i chęci. Sam przebywał jeszcze jakby w pustce. Jego przyszłość ledwo się zapowiadała. Mało o niej wiedział. Leniwie poglądał sobie wstecz, w lata minione. Ileż niespodzianek i przygód, iluż ludzi przelotnych i ten kawał świata, przez który go przegnał los, tocząc nim po ziemi, jak wiatr. Zdawałoby się — tyle tego! Ale w nim samym, w jego istotnej głębi i te lata i te sprawy nie stanowiły jeszcze nic. Wszystko było zaledwie wstępem do czegoś prawdziwego. Kiedyż się ono nareszcie rozpocznie? Jeżeli całe życie ma tak upłynąć, to przecież nie będzie to żadne życie. Może miljony ludzi tak właśnie istnieją, ale on nie nie chce tak. Tylko jak?
Z polotem, z ochotą, z odwagą! Z jasną wiedzą o sobie. Z namiętnem ukochaniem życia, jego bogactw i tajemnic. Jakże pięknie pędzić można młody żywot w wielkiej epoce dziejowej i w tej niepodległej Polsce! Zapewne tak się stanie, lada dzień coś się w nim ocknie i zacznie się jego czas. Wówczas okaże się, że potrzebne było wszystko, co z nim było. Oznajmi się w nim i przypomni się z dawności każda rzecz. Albowiem każda wrosła weń i gdzieś w nim tkwi — jeno on sam nie ma o tem jeszcze żadnej wieści. I przez to jedynie wydaje się tak ubogi i bezradny wobec jutra. Ale niechno ono przyjdzie.
— Śniat, co wy tam czytacie?
— To nic, obkuwam się do matury, ale ja czytam wszystko. Muszę zjeść wszystkie najważniejsze książki, jakie tylko są. Czytam, czytam i już dosko-