Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Proszę pani — mgła!... Na dziesięć kroków nie było widać. Nasza zasadzka na trakcie na piechotę... Zamęt, ze dwa bataljony jeńców, ogromne tabory... Ścisk, a wszystko poomacku, teren nieznajomy... Tyle, że tuż nad Bugiem... A jeszcze cudownym trafem, w tej samej chwili zetknęliśmy się z dużym naszym oddziałem, który też był odcięty... Dołączamy w zgiełku. Wszystko pomieszane ze sobą... A tu przeprawa na łeb na szyję... Po podpalonym moście... Rwetes z temi końmi... Dym i mgła... Dym i mgła... Już nic nie było widać. Jak w nocy. Tak nam znikł rotmistrz Goślicki i od tej pory...
Zamilkł. Zmęczył się. Ze wstydu odwrócił głowię do ściany i klął w duchu. Com ja narobił!... To zbrodnia, podłość. Idjotyczne! Wszyscy w pułku wiedzą — sam opowiadałem każdemu...
Na ręku uczuł dotknięcie, które go sparzyło, jak ogniem. Spojrzał. Jakaż dziwna!... Dopiero teraz dojrzał ją całą. W uśmiechu tych ust ożyła, rozkwitła. Oczy uczyniły się promienne, głębokie...
— Boże miłosierny... Dopiero teraz... Po tylu... Po tylu...
Załkała, łzy kroplami spływały po uśmiechniętej twarzy. Podchorąży zagadał szybko, z zapałem, z przekonywającemi intonacjami.
— Jakże? Jakże, szanowna pani! Iluż to się zagubiło — tysiące! Teraz kiedy front posuwa się z dnia na dzień, mnóstwo ich wyłazi z ukrycia i niema dnia żeby się nie zgłaszali kupami.
— Byłby to jednak prawdziwy cud...