Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cej przebywał on w Anglji, gdzie się podobno był nawet kiedyś urodził. Po polsku mówił bez błędów, ale pociesznie i sztucznie. Zresztą nie rozmawiał z nikim, a otwierał gębę tylko w razie ostatecznej potrzeby.
Na mieście spotykano lorda Kretyna w monoklu, czasami w towarzystwie siwego pana i wspaniałej pani, którzy dojeżdżali skądściś w te strony własnym olbrzymim samochodem. Monokl wyśmiewano, ale samochód zaimponował. Marek trzymał się wobec tego wszystkiego w zimnej rezerwie, ale pilnie obserwował Anglika.
Tego roku, późną już jesienią, zachciało mu się być pięknym. Właził w lusterko i martwił się. Zakradał się do prywatnego salonu pani Habinakowej i pozował przed wielkiem „tremem“ popstrzonem przez muchy. Bywało lepiej i gorzej. Czasami był zupełnie brzydki, chwilami przystojniał, najczęściej i stale bywał pospolity, nijaki. Nie mógł się wyrzec nieokreślonej nadziei na urodę, kiedyś, może, gdy zmężnieje, może kiedy przyjdą wąsy... Naogół brzydził się sobą. Wynikło to utrapienie w sklepie Widerkiewicza z materjałami piśmiennemi na widok wspaniałej pani, jaka chyba jedna jedyna mogła być na świecie. Jakaś przejezdna wielka dama z okolicy. Jej kapelusz, okrycie, zapach, jej oczy — wszystko zdumiewało i było tak doskonałe, że zdawało się nieprawdziwem. Mocna i duża, jakaś giętka w każdym ruchu. Jej głos... Aliści przed sklep zajechał samochód. Za szybą siedział z monoklem w znudzonej twarzy kolega Botwid.