Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w niej coś poznać, aż oczy zachodzą mu łzami. Znikła z okna. Na pożółkłych drzewach, w ciepłem powietrzu i w jesiennym skośnym promieniu słonecznym został po niej jakiś dręczący smutek.
Na dzień, na dwa gorączka zasnuwała świat miłą mgłą. Wówczas sąsiad kapitan Wiączek zapodziewał się gdzieś zeszczętem, a przez okno przesuwały się postacie zagadkowe, niepewne, ale znajome, spoczywające w zaniedbanych zakamarkach pamięci. Pokolei wszystkie twarze z górnej celi więzienia w Minusińsku! Przerażone, zrozpaczone, pogodzone, zadumane, piękne, żadne, straszne... Dopiero teraz ogarnia zdumienie, ilu ich tam było! Niepodobieństwo, żeby w przeciągu trzech miesięcy... Zjawiały się i podejrzane figury, o których nic mu nie było wiadomo; te broniły się natarczywie i przypominały naprędce jakieś coś z wielu szczegółami.
— Dobrze, dobrze! Cóż było potem, Filipie Lwowiczu? — Potem? Wywieźli nas na rzekę. — Ale to... Samo to, jakże? Już teraz wolno przecie zapytać? — Zawsze można. Cóż? Zadziwiająco nic osobliwego. Jedna chwila. Zupełnie nic! Leżeliśmy kupami na lodzie, śnieg nas zakrył. A gdy rzeka ruszyła, poniosła nas duża kra. Daleko, daleko. Wszyscyśmy ruszyli w świat. Przybijaliśmy czasami do nadbrzeżnych wiosek. Mużyki klęli i odpychali nas drągami, ale kra była ogromna, więc nabili pali, poczepiali liny i holowali nas w karbasach, wiosłując co sił na główny nurt, nie zważając na groźne niebezpieczeństwo. W jednym karbasie stał pop z djakiem, kadzili i śpiewali. Je-