Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w milczeniu, żaden nie usiądzie i nie śmie siąść, gdyż lada chwila... Lada chwila przełamie się coś ostatecznego, dobiegnie kresu olbrzymia praca woli, dźwigającej trudną, osamotnioną myśl. Wspaniała w swojej mądrości, przepiękna w swojej odwadze, jakże ciąży jednemu człowiekowi! Rzucony na jej pastwę ugina się, mocuje się pod brzemieniem. Każdy wykona jego rozkaz, nie pomoże mu nikt. W narożnem oknie stanie na sekundę ciemny zarys postaci i znika. Odchodzi i powraca. Jeszcze. I jeszcze... Nawrotami tego rytmu mierzy się straszliwa godzina w losach narodu. Miljony oczu zdają się patrzeć w to okno.
Pustka. Cisza. Zawyją w rozpędzie i przelecą przez miasto szare samochody. Nieznaną wieść, tajemnicę niosą te trzy wozy — pierwszy prowadzi, trzeci zamyka. Pośrodku szary człowiek. Bystre oczy lecą w dal, w dalekie miejsce i rwą się naprzód. Patrzą jeno w ów dzień i w jego godzinę, a widzą wszystko. Pęd bije w strudzone czoło, już daleko poza nim zostało miasto, a przed nim ciemna noc i nieodgadniony Los Wojny. Ponad nim skrzydlata Nike.
Na żelaznym moście ciężko grzmią i hurkoczą przeciągające armaty i jaszcze. Zatupoczą po bruka kopyta nocnego patrolu. Ostrożnie, zwolna, przystając, zwierając się i rozciągając, wlecze si| jakby przez sen tabor wozów Czerwonego Krzyża. Omdlewają, usypiają i znów budzą się ranni. Ze zdumieniem poglądają w ciemne okna, w dalekość ulic, nie poznają i nie wierzą. Skąd wielkie miasto? Kędy ich wiozą? Marek wydzierał się jak z grzęzawiska,