Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

liczone okruchy pożytku, drobiny siły. Tak urósł wał, któremu sądzone było powstrzymać wroga.
W tę noc ostatnią, najgorszą, gdy nieprzyjaciel zdobywał przedpola Lwowa i Lublina, gdy żołnierz polski krwawił w najcięższych bojach, broniąc Modlina, gdy w Płocku i Włocławku masy atakujące przekraczały już nieomal Wisłę, rozkaz wodza przerzucał dywizję za dywizją w miejsce tajemnie obrane. Ciągnęły przez ciemne ulice, sponiewierane przez trud wojenny, śpiesząc ostatkiem tchu, by zdążyć na swój wielki dzień, by tam na niewiadomem sobie polu głowy złożyć lub zwyciężyć. W cichą noc głucho z za Wisły od Radzymina i Miłosny dochodzi głos dział. Słyszeli je nawet śpiący, słyszały je mury. Nadchodziło nieznane jutro. Niosło nakaz ostateczny, nieubłagany i sprawiedliwy. To, co rzucił był naoślep los wielkiej wojny światowej, teraz miało być opłacone krwią i zdobyte przez męstwo. Albowiem nic za darmo, nic łatwo. Teraz dopiero miało ugruntować się i żyć szczęście wolności. Tak albo nie. Zawisło nad miastem polskie Fatum.
Wszędzie, wszystko zasnuwała niewyrażalna odmiana, a tak przenikliwa, że przechodzień stawał byle gdzie i pogrążał się w podziwieniu, znając miejsce, a nie znajdując w jego właściwej istocie tego, z czem się zżył, do czego był zdawiendawna przywykł. Tej nocy bezsenność i zgryzota wypędzały ludzi z domu. Snuli się bez celu, spotykali się ze sobą obcy z obcym i prowadzili przyciszone rozmowy niezapomniane i najszczersze. Stawali w pustkowiu na wybrzeżu Wisły,