Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wemi gałązkami. Wszak i to znikło, a piasek lał się do dołu jak woda. Oto już kopczyk, który kilku ułanów pośpiesznie uklepuje łopatkami. Ponad tym obrazem pryskają gęsto strzały, a wgórze rozpościera się i wsiąka we mgłę wyniosła sosna, przepiękna jak znak tajemny, niezapomniana... Ktoś go nagwałt odciąga i zabiera. W taborze szedł luzem Dragon, lekko podziobany bagnetami w szyję i w zad, i niepodobna było nie wiedzieć o nim, gdyż codziennie musowo trzeba było rzucić nań okiem. Ktoś się tego natarczywie domagał. Wódka zamroczyła go, zjawy znikły. Przez wódkę wszystko stało się zwyczajnem, ale jeszcze bardziej odgrodziło się od niego, jakby niezmierzoną dalekością. Został nareszcie ze sobą sam na sam. Były to godziny spokojnego marszu i nikt mu nie przeszkadzał. Zabawnie szumi w głowie, szemrze jak poczciwy strumyczek. Każda poczynająca się myśl pryska i rodzi nowy kształt, tonie i wytryska niespodziewanie w przeinaczonej postaci, obrotnej, przewrotnej, wszystko znaczącej, śmiesznej. Nic na serjo, żadnej prawdy! Można i tak, można i taki Zaśmiał się sam do siebie.
Rozkoszne podniecenie, poczucie siły, lekkości, lotu. Dość mu dotknąć konia ostrogą, a popędzi, przesadzając strumyki, płoty i chałupy i wnet wzbije się wgórę po nad tę wioskę pod obłoki, popłynie powietrzem. Wszystko może, jest znowu wolnym — nareszcie!! Czyż niewiadomo mu było zawsze, że nic nad wolność? Czyż nie ślubował sobie do niczego, do nikogo się nigdy nie przywiązać, nie przykuć? Nawet