Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ległym kącie sali, jak gdyby dopiero teraz okazało się, kim oni byli w swojej istocie. Ludzie z frontu! A zatem wojna jest prawdą. Są, którzy walczą i którzy giną. Tam, skąd przychodzą komunikaty codzienne, do znudzenia ogłaszane w gazetach. Pieśń oznajmiała wielką nowinę, domagała się powagi i skupienia, niosła w sobie nakaz bezwzględnie surowy i ostateczny.
Zbliska nie wyglądało to zbyt surowo. Marek opuścił Nusyma, przesunął się między stolikami i ujrzał kilkunastu oficerów, ściśniętych w kupie dookoła dwóch zestawionych stolików. Byli pijani, jak jeden mąż. Na krześle stał wysoki chłopak, wahając się niebezpiecznie długim swoim kadłubem na prawo i na lewo. Dwaj wierni koledzy trzymali go za nogi, a on rozpoczynał wielką swoją mowę na całą salę, na całą Polskę.
— Ja w imieniu kolegów... Albowiem niema takich słów, ażeby z godną wdzięcznością za takie pochlebne uczczenie... Skąd? Za co? Tylko jako niegodne sługi narodu — tylko to! Albowiem co my, a co wy? Szanowni panowie i piękne panie, którzy sobie w cieple i we wszelkich wygodach... A my to jak? Bez koszuli ten żołnierz całą zimę zębami przedzwonił w pieskie mrozy... Tak jest!
— Prawda! Prawda! — grzmiał otyły major, bezwładnie leżący w fotelu.
— Złaź, Bolek, bo hańbę czynisz, byku ty jeden pijany...
— Milcz i słuchaj, kiedy ja...
— Ja? Cóż mi to jest za ja?