Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

swoim i nałogiem urościł i uroił w pewnej chwili, że ich przenika nawskroś. Nadspodziewane odkrycie... Wiecznie ci sami! Pomimo przewrotu w losach narodu nic się nie odmieniło w głębi tych dusz. W życiu i naokoło wszystko inaczej. Nieprzeliczony bezmiar drobnych przemian obsypuje ich codnia, jak pyłem. Już tego nawet nie dostrzegają. Cokolwiek się jeszcze wydarzy, będzie dla nich zwyczajnem. Gdzież radość, gdzież ich wielka przemiana? Cud dziejowy odprawia nad nimi swoje misterjum, pod niebo bije hymn dziękczynienia tej ziemi. Przesiąkła radością ziemia, umęczona przez wieki, aż drgnęły w mogiłach prochy wymarłych pokoleń. Któż więc sprawia to w ich imieniu, kto za nich wie o tem, kto za nich czuje, gdy potężny powszedni dzień już dawno zadeptał w duszach rozkwitły skarb narodu? Wyłaniała się jakaś abstrakcja Polski, dla której brak mu było nawet symbolu. Utknął w kłopocie. Niespodziewanie tknęła go jak szydłem nienawiść. Wyjrzał obraz oddawna już zatarty. Olbrzymi ponury podwórzec, obstawiony wokoło czarnemi barakami. Zmierzcha się. Zacina zimny deszcz jesienny. W błocie klęczy zbita masa dwóch tysięcy obdartych, dygocących z zimna nędzarzy. Klęczą od rana, nad nimi gęsto rozstawione straże, na ganku domu komendanta dwa karabiny maszynowe. To za skradzioną słomę. Za słomę dla chorych towarzyszy, mrących codnia setkami w tyfusowych barakach, w zamknięciu, bez lekarza, bez opieki, bez źdźbła słomy na barłóg. Mroczy się. Wiatr przenika do kości. Już połowa